31 lip 2012

Tribeca & High Line Park.

– Ciekawe gdzie się spotkamy we trójkę następnym razem... Może w Nowym Jorku? – Tak mniej więcej brzmiało nasze pożegnanie w styczniu w Birmingham, kiedy Marysia i Ewelina kończyły semestr programu Erasmus. Nie miałyśmy żadnego konkretnego planu, ale nadzieję, że wszystko ułoży się po naszej myśli i każda odwiedzi tego lata Nowy Jork. To pierwsza wizyta dziewczyn w Stanach, Marysia spędza długie wakacje u rodziny w stanie New York, a Ewelina odwiedza wujka w New Jersey. Poprzedni tydzień dziewczyny wykorzystały na zwiedzanie NYC, ja niestety pracowałam, ale wieczory mogłyśmy spędzać razem. Pierwszy poświęciłyśmy na spacer po Central Parku, picie piwa na moim dachu, a noc zakończyłyśmy imprezą na Williamsburgu, żegnając wracającego do domu kolegę. Nie zawsze miałam ze sobą aparat, więc zamiast zdjęć z poniedziałku, poniżej relacja z wtorku.

Zaczęłyśmy od spaceru po Tribece. Po lewej budynki powstające na miejscu World Trade Center.
Dziewczyny pojawiły się na blogu już kilka razy, m.in przy okazji naszej jesiennej wycieczki do miasteczka Szekspira.
Będąc w Meatpacking District przeszłyśmy przez Chealsea Market. Wystawa jednej z cukierni.
Zachód słońca oglądałyśmy już w High Line Park.
Ewelina.
Pyszne tacos z The Taco Truck.

The Standard Hotel ulokowany nad parkiem.
Słynny hotel New Yorker funkcjonujący od 1930 i Empire State Building, 34-ta ulica.
W parku spotkałyśmy się z kolegą Marysi, a po przejściu do 34th St, pojechaliśmy w czwórkę do East Village na pizzę do Motorino. Najsłynniejszą jest pizza z brukselką i pancettą, dlatego koniecznie chciałam jej spróbować. Były bardzo dobra, ale może przez to, ile dobrego się o niej nasłuchałam, moje wymagania były jeszcze większe.
Drugą wybraliśmy bardziej traducyjną, z prosciutto i wszyscy stwierdzili, że ta była jeszcze lepsza. W każdym razie obie były naprawdę dobre i słusznie znalazły się w subiektywnym przewodniku.
Dalej przeszliśmy się jeszcze bardziej na wschód, kupliśmy piwo, kolega Marysi kupił dla nas pyszne enchiladas z różnymi nadzieniami i poszliśmy do pobliskiego Tompkins Square Park.
Na koniec dołączył do nas Jared, którego poznałyśmy dzień wcześniej.
Szkoda, że zarówno dziewczyny jak i ja musiałyśmy wracać do domu, bo noc mogłaby się przeciągnąć do rana.


---------------------------
P.S. Na koniec prośba od czytelniczki bloga. Magda jest matką chrzestną 13-tygodniowego Antka, który przyszedł na świat z rzadko spotykaną wadą serca. Żeby Antek mógł dalej się rozwijać i żyć, potrzebna jest kosztowna operacja, na którą rodzice chłopca starają się zebrać potrzebną sumę. Czasu jest coraz mniej, a jeżeli chcielibyście pomóc, to tutaj znajdziecie więcej informacji o Antku i sposobie wpłaty. Dzięki!

28 lip 2012

Brooklyn's Dekalb Market.

Stworzenie czegoś interesującego przy użyciu nieatrakcyjnych narzędzi należy zawsze do wyzwań, ale efekt końcowy docenia się później podwójnie. Dekalb Market jest przykładem na to, że przy pomocy paskudnych kontenerów i z odrobiną kreatywności można było w ciekawy sposób zagospodarować wolną przesteń. Na niewielkim placu w centrum Brooklynu od roku znajduje się targ, który nie tylko opiera się o świetne jedzenie, ale też promuje wyroby artystów. Kontenery zostały zamienione na budki gastronomiczne, sklepy, ozdabiają i kształtują powierzchnię. W weekend zagląda tu dużo młodych ludzi, rodzin z dziećmi, a lunch uprzyjemnia muzyka na żywo.
Dekalb Market otwarty jest 7 dni w tygodniu, dzięki czemu ludzie pracujący w okolicznych budynkach nie są skazani na kanapki z Subway'a i przerwę na lunch mogą spędzić na powietrzu próbując codziennie różnych kuchni. Te zazwyczaj są w wersji fusion, ale dzięki produktom czerpanym z lokalnych farm, wysoki poziom trzyma nie tylko smak, ale też jakość.


"Tagalog word of the day" czyli hasło dnia w języku filipińskim. W ogóle to zaobserwowałam, że kuchnia filipińska staje się coraz popularniejsza. Mam wrażenie, że to samo czeka birmijską.
Cream cheese bread and butter pudding.

Miałam dużą ochotę na grilled cheese sandwich, ale w końcu zdecydowaliśmy się z Soe na kanapkę z Mayham & Stout: slow braised sandwiches. Z miłości do pulled pork, czyli rodzaju bardzo długo pieczonej/gotowanej wieprzowiny zamówiliśmy kanapkę z tym rodzajem mięsa, ostrym colesławem i sosem chrzanowym. Smakowała oczywiście świetnie!
Później postanowiliśmy, że pojedziemy na Williamsburg, na inny kulinarny pchli targ- Smorgasbourg.
Gdzieś między American Apparel, a elegancką restauacją, na Williamsburgu jest jeszcze trochę takich szyldów.
Miłość do jedzenia wisiała w powietrzu. Uwielbiam, kiedy stoję w Nowym Jorku czy San Francisco w kolejce po coś dobrego, a za mną ludzie z pasją rozmawiają o jedzeniu i wymieniają się kulinarnymi wrażeniami z innych miejsc.
Dotarliśmy tam popołudniu, więc część jedzenia była już wyprzedana. Nie byliśmy też jakoś bardzo głodni, ale nie mogliśmy się zdecydować co zjeść.
Stanęliśmy się w kolejce przed kolumbijskim stoiskiem i zamówiliśmy arepę z serem.
Smorgasbourg znajduje się w tym samym miejscu, co Brooklyn Flea Market, tuż przy rzece, z widokiem na Manhattan.

26 lip 2012

Museum of the Moving Image & Filipino dinner.

W piątek Soe wziął wolne w pracy, żebyśmy mogli pojechać nad ocean, ale niestety od rana padał deszcz. Pominęliśmy śniadanie i w porze obiadowej pojechaliśmy na kanapki do Bite w East Village. Podzieliliśmy się pyszną prasowaną panini z tuńczykiem, oliwkami, jalapenos, pomidorami, czerwoną cebulą i marokańskim sosem.
Później umówliśmy się z koleżanką Soe na Queens, w Muzeum of the Moving Image. Czekając na nią rozejrzeliśmy się po tamtejszej księgarni, która była świetna, tak jak większość księgarni w tutejszych muzeach.

Muzeum poświęcone było sztuce filmowej, telewizyjnej, mediom cyfrowym, edycji, dźwięku. Poza sztuką fotografii to dla mnie chyba najbardziej interesująca tematyka, jeśli chodzi o muzea.
Znajduje się tam dużo interaktywnych rzeczy, z których korzystać mogą nie tylko dzieci, ale też dorośli. Ta skacząca w lewym górnym rogu, to ja.
W jednym pomieszczeniu można było pobawić się w dubbing. Wybiera się jedną z sześciu dostępnych scen filmowych i podkłada głos pod bohatera, a później ogląda całość. Lubię wygłupiać się mówiąc na różne sposoby/ z akcentami/ zmieniać ton głosu, albo wydawać dziwne dźwięku, więc miałam w związku z tym dużą radochę.
Podobne zdjęcie dodawałam już na blogowego Facebooka. Jedno piętro muzeum poświęcone było konkretnym filmom, m.in. Amelii.
Kosmetyki, z których korzystały aktorki podczas kręcenia filmu Sex And The City. Lewy dolny róg należał do Carrie, ale więcej nie pamiętam.
Maski też robiły wrażenie, zwłaszcza kiedy trafiłam na te, wykonane przez Ricka Bakera, geniusza w temacie charakteryzacji filmowej. W samolocie do Stanów czytałam akurat z nim wywiad w Wysokich Obcasach (nr 27, sob 7.07 str. 36). Pani Doubtfire nie należała do jego masek, ale resztę sfotografowałam chyba tylko iPhonem.
Muzeum uznałam za jedno z najfajniejszych w jakich byłam. W piątki między 16-20 wstęp jest wolny, więc polecam, jeśli będziecie w NYC.
Z Astorii pojechaliśmy do Long Island City, części Qeens blisko East River, gdzie byliśmy umówieni ze znajomymi Soe ( jego grupą od biegania) na filipińską kolację, mniam!
Nie mogłam się doczekać tego wieczoru, bo filipińskiego jedzenia nie miałam w ustach od powrotu z Filipin. Na kolacji było 11 osób, każdy zamówił jedno danie i wymienialiśmy się, żeby spróbować wszystkiego. Świetny sposób, żeby nie wydając dużo pieniędzy, spróbować wielu dań.
Przystawki w postaci filipińskich sajgonek, naleśników z warzywami i sosem orzechowym, a powyżej chicharron, smażona skóra wieprzowa, która smakuje jak prażynki. Pamiętam, że jak ostatnim razem chicharron pojawił się na blogu w czasach mojego mieszkania w San Francisco, to nie byliście zachwyceni;). Według mnie, jeśli ktoś nie widzi nic obrzydliwego w jedzeniu pieczonego kurczaka razem z chrupiącą skórką, tu w tym przypadku też raczej nie powinien się dziwić;).
Na stole najwięej było wieprzowiny, bo razem z kurczakiem to najczęściej spotykane mięso tej kuchni.

Tilapia zapiekana w liściu bananowca.

 Zamówiłam Laing, liście taro z krewetkami i mlekiem kokosowym. Zaintrygowały mnie te liście taro, bo do tej pory znałam taro przede wszystkim z deserów.
Smażone kawałki wieprzowiny podawane z octem zmieszanym z sosem sojowym.
Adobo chicken, czyli najbardziej popularne filipińskie danie było na stole najbardziej przeciętne. Na Filipinach jadłam znacznie smaczniejsze, a to nie zrobiło na mnie wrażenia.
Grillowany łosoś z sosem, który nie pamiętam czym dokładnie był.

Wszystko popijałam ulubioną wodą kokosową z kawałkami młodego kokosa, którą mogłabym pić do każdego posiłku. Na deser zamówiliśmy z Soe deser halo halo. Pewnie pamiętacie go z postów z Filipin, bo zachwycałam się nim nie raz. Kolacja była znakomita, ale akurat halo halo było średnie. Soe przyznał, że nawet w innym miejscu w Nowym Jorku jadł dużo lepsze. Pewnie przed wyjazdem będę musiała się tam wybrać. Tak czy inaczej, to był bardzo smaczny wieczór!